Quantcast
Channel: French Style – minimal plan

Francuska miłość

$
0
0

“A Parisian Story” – reklamuje się w newsletterze amerykańska sieć J.Crew. Wysyłkowy sklep Net-a-Porter, którego stronę dla własnego dobra powinnam zablokować na czas zbliżających się letnich wyprzedaży, w cotygodniowym magazynie wyjaśnia niuanse francuskiego stylu “przy pomocy kobiet, które znają się na nim najlepiej” – jak Cecilia Bonstrom, projektantka marki Zadig&Voltaire, aktorka i piosenkarka Josephine de la Baume, stylistka Melanie Huynh oraz Isabel Marant. Nawet witryny sieciówek – H&M, Zary czy C&A – promują białe dżinsy-rurki, marynarskie bluzki, granatowe żakiety i trencze w różnych kolorach. A w księgarniach takie pozycje jak “My French Life” Vicky Archer, w polskim tłumaczeniu czy świeżo wydany przez WAB “Paryż na widelcu” Stephena Clarke.

Francuski styl znów króluje. A jednak na polskiej ulicy zbytnio go nie widać. Choć częściej niż zwykle mignie mi gdzieś od czasu do czasu dziewczyna w białej bluzce i granatowych cygaretkach. Albo paski, paski…. biało-granatowe i granatowo-białe, la mariniere, którym należy się osobny wpis i które doczekały się już poświęconego im mikroblogu  (uwaga, uzależnia!). Ale może to efekt zainteresowania tematem, a natężenie pasków w przyrodzie jest stałe. Kiedyś nie zwróciłabym uwagi.

Jedna z ikon “francuskiego stylu”, reżyserka Sophia Coppola, źródło: Adieu-Tristesse

Nie sądzę jednak, by mimo ofensywy reklamowej Polska miała niedługo zmienić się w mały Paryż (oczywiście Paryż idealny, bo w rzeczywistości na paryskich ulicach pod względem stylu bywa różnie). Podstawowym powodem, dla którego – moim zdaniem – ten ponadczasowy trend w naszym kraju się szybko nie przyjmie, jest obciążenie przeszłością. Dla nas  jest on zbyt grzeczny, zbyt zwyczajny, zbyt mało k r e a t y w n y (choć zarazem w miesiącach zimnych polska ulica, podobnie jak francuska, rozkwita głównie czernią i szarością – o, paradoksie!) A my nie chcemy być nudni i grzeczni, jesteśmy wszak narodem z ułańską fantazją. Uraz granatowego mundurka tkwi w nas mocno, nawet jeśli pod tym pojęciem mamy na myśli chałat z poliestru. Stąd popularność skandynawskich blogów z modą uliczną, z których najczęściej czerpiemy wzorce.

Rzecz jednak w tym, że zachwalany przez projektantów francuski styl, choć prosty, wcale nudny nie jest. Jedna z zasad, jakiej hołdują jego wyznawcy, głosi przecież, że styl jest czymś, co się ma. Każde ubrania, nawet najbardziej podstawowe, można nasycić swoją indywidualnością, zgrać po swojemu. Stąd tak duża rola dodatków we francuskiej garderobie.

Klasyka we współczesnym wydaniu, źródło: Gens Du Monde

Jakie są więc przykazania mitycznego stylu określanego jako francuski albo paryski?

Przykazanie nr 1: Miej mało rzeczy, ale doskonałej jakości i takich, które leżą na tobie jak ulał. Na tobie, nie na koleżance, modelce z katalogu czy dziewczynie sfotografowanej przez Scotta Schumana albo Vanessę Jackman. Dzięki temu, zestawiając je ze sobą i żonglując dodatkami, będziesz dobrze ubrana. Zawsze. Lista “niezbędników” może być krótka lub długa, w zależności od upodobań i zasobności kieszeni. W wersji podstawowej, lansowanej choćby przez Ines de Fressange w “Parisian Chic” (więcej do oglądania niż czytania, o książce i jej autorce będzie jeszcze mowa) jest na niej klasyczny trencz, w którym kobieta zawsze wygląda szykownie, nawet  skrywając pod spodem piżamę, skórzana kurtka, kaszmirowy sweter, mała czarna, biała koszulowa bluzka. Dżinsy. Pięć, najwyżej sześć par butów: oficerki na zimę, sandały, mokasyny, baleriny, pantofle na obcasie i trampki, najlepiej Converse, które – zdaniem Ines – “są dla Paryżan niczym religia”. Torby: duża na ramię, mała kopertówka na większe wyjścia, sportowa, mniejsza elegancka torebka, też na ramię, i rattanowa lub płócienna na lato. Przy dozie wyobraźni można to łączyć ze sobą na wiele sposobów – idea bliska eksperymentatorkom spod znaku “six items or less”.

Klasyka w wydaniu Ines de la Fressange, która lubi granatowe kaszmirowe swetry i białe dżinsy rurki, w roli modelki jej córka.

Przykazanie nr 2: Podstawa szafy w stylu francuskim to klasyczne kroje i takież kolory. A więc: granat, faktycznie hołubiony przez Francuzki, często w parze z czarnym, a la YSL (my jakoś mamy z granatem kłopot, może przez te nieszczęsne mundurki właśnie? ale kto je pamięta z autopsji?)  nieśmiertelna czerń solo, biały. Szarość. Czerwień we wszystkich odcieniach. Lecz uwaga: kolory też trzeba dobierać do typu własnej urody, o czym dobitnie przekonała się Jennifer Scott, autorka książki “Lessons from Madame Chic”, brunetka o ciemnej cerze, gdy tytułowa Madame,u której mieszkała podczas pobytu w Paryżu, ujrzawszy ją w swetrze koloru zgniłej zieleni, powiedziała zdecydowanie: “Zdejmij to. Jesteś w nim taka zmyta (w oryginale “washed out”, nie mam sensowniejszego pomysłu na polski odpowiednik, może ktoś podpowie?). Nic dodać, nic ująć.

Źródło: Lapin De Lune

Przykazanie nr 3: szaleństwo w dodatkach. I spory na nie budżet. Podobno Francuzki i Francuzi są mistrzami w wiązaniu szalów, apaszek i wszystkiego, co można zamotać wokół szyi. Dla mniej wprawnych w tej sztuce przydatny będzie internetowy poradnik. Trochę tricków prezentuje też Susan Sommers w klasyku gatunku “French Chic” – rady zawarte w tej książce, wydanej w 1988 roku, się nie przestarzały, w przeciwieństwie do niektórych fotografii:

Choć stylizacja poniżej już ponadczasowa:

Przykazanie nr 4: zawsze zadbana. Fryzjer, makijaż, manicure, pedicure, masaże – na to nie należy żałować czasu i środków, bo na zadbanym ciele nawet nie pierwszej jakości ciuch wygląda dobrze. Sport w wydaniu francuskim to nie hektolitry potu wyciskane na siłowni albo podczas porannych joggingów, tylko zdrowy ruch na codzień – spacery, chodzenie piechotą wszędzie, gdzie się da. Unikanie windy, zresztą w wielu paryskich kamienicach nie ma alternatywy dla schodów. I rozciąganie, czyli joga. Rower.

Przykazanie nr 5: eksperymenty. Zwłaszcza w wersji męskie-żeńskie. Szlaki przetarła Coco Chanel, dziś świetnie to wychodzi Garance Dore. Tylko z przymrużeniem oka, by nie przesadzić i nie przebrać się za poważnego pana w średnim wieku. Więc jeśli kapelusz typu fedora, to noszony na bakier, do sukienki w kwiaty. Kontrasty – te podstawowe, jak w łopatologicznym nieco wykładzie Ines de Fressange: szyfonowa sukienka plus motocyklowe buty, dżinsy z ozdobnymi sandałami, mokasyny do szortów, a nie plisowanej spódnicy. I mniej oczywiste, zależne wyłącznie od naszej fantazji. Patrz przykazanie nr 2: indywidualizm. Strzeż się ubrań jak z żurnala, i w ogóle zestawów: kostium w postaci marynarki i spódnicy z tego samego materiału, buty dobrane do spódnicy. Nonszalancja: Francuzka nigdy nie wygląda, jakby starała się zbyt mocno, ale raczej tak, jakby przed chwilą wstała z łóżka i od niechcenia wyszła na ulicę. A że wszystko dobrze na niej wygląda, cóż – ona tak ma.

Źródło: Lapin de Lune

Jakość nie znaczy marka z krzykliwym logo, w ogóle Boże broń przed logo, chyba że żartem, w ramach eksperymentów. Cenione przez koneserów marki, jak A.P.C., Vanessa Bruno, Toast, Margaret Howell (nie wszystkie francuskie) to te, które rozpoznaje się po detalach znaczących tylko dla wtajemniczonych.

Paryski szyk nie jest jednorodny, dzieli się na podgatunki. Susan Sommers zaklasyfikowała jego przedstawicielki do sześciu grup, które – po pewnym odświeżeniu – wciąż można uznać za aktualne. Continental Preppie wygląda, jakby inspirował ją głównie Ralph Lauren.W jej stroju można zawsze znaleźć kilka amerykańskich elementów jak koszulki polo czy dżinsowe koszule. Jest konserwatywna, ale bardziej odważna od swoich odpowiedniczek ze Stanów w zestawianiu ze sobą pozornie niepasujących elementów garderoby . Lubi kowbojskie buty, baleriny, mokasyny. Skórzane szkolne lub myśliwskie torby na ramię, nabierające patyny w miarę noszenia. Jet-Set Sophisticate to reprezentantka szykownego stylu francuskich wyższych klas średnich, którą wyobrażamy sobie zwykle w idealnie dopasowanym żakiecie od Chanel, wysokich obcasach, z kaszmirowym szalem wokół szyi. Ma paryskie korzenie, ale ten sam typ występuje w innych dużych europejskich miastach. Neo-Classic jest najbliżej tego, co zwykle intuicyjnie określamy stylem paryskim. Słowem-klucz jest tutaj “niewiele”. Mała czarna, drobne kobiece sweterki, mini spódniczki, dopasowane żakiety, dżinsy-rurki. Gra akcesoriami: czasem  wzorem Coco przypnie do żakietu broszkę w kształcie kamelii lub innego kwiatu, zadźwięczy szerokimi bransoletami noszonymi po kilka na jednej ręce, do T-shirtu z logo ulubionego zespołu dobierze obfity sznur pereł. Femme Fatale jest sugestywna i zostawia niewiele grze wyobraźni. Nosi ubrania przylegające do ciała jak druga skóra, często skórzane właśnie, lubi zwierzęce cętki, złoto, rajstopy kabaretki, duże ciemne okulary i mocne, wyraziste perfumy, jak Opium YSL czy Poison Diora. Trendy reprezentuje typową modę uliczną, bawi się najnowszymi tendencjami, a często sama inspiruje projektantów. Nie boi się przesady, lubi ryzykować. Charakterystyczny gadżet: okulary przeciwsłoneczne i duże, przyciągające wzrok zegarki. Kolory: wszystkie, ale mimo przejściowych fascynacji zawsze jest wierna czerni i bieli. Typ ostatni, Aristocrat, to Catherine Deneuve ze starych filmów: wieczorem ekstrawagancka i przyciągająca wzrok jak przystało na wielką damę, w ciągu dnia poprawna, trzymająca się sprawdzonych uniformów w rodzaju kaszmirowy sweter plus tweedowa spódnica pod kolano. Czasem – co nie powinno nikogo dziwić – zamawia ubrania na miarę.

A to pełna lista przykazań Ines de la Fressange:

Trochę pokrywa się to z wyznacznikami “minimalistycznej garderoby”, prawda? O modzie na francuszczyznę ciąg dalszy niebawem, bo nie chodzi w niej tylko o styl ubierania się.


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, Ines de la Fressange, Lessons from Madame Chic, Net-a-Porter, paryski styl, six items or less, Sophia Coppola, Susan Sommers, trend francuski

Co zostaje z ortodoksji

$
0
0

Pytanie, które od momentu przyglądania się zjawisku „minimalizmu“ najbardziej chciałam zadać wszystkim osobom utożsamiającym się z nim w wersji ortodoksyjnej, no i niektórym zadałam, to: dokąd zmierzają? Co dalej, jeśli już osiągnie się granicę posiadania, dajmy na to, 100 rzeczy, uporządkuje szafę, mieszkanie, kalendarz, ograniczy ilość kontaktów w telefonie do tych sprawdzonych i najpotrzebniejszych?

Każdy oczywiście miał inną odpowiedź, bo i każdy oczekuje czegoś innego. Ta wątpliwość, odczuwana od początku, powstrzymuje mnie  jednak – mimo całej sympatii do wspomnianego ruchu – od deklaracji jednoznacznego w nim uczestnictwa. Nigdy więc nie doświadczę na własnej skórze, jak to jest, gdy już się osiągnie ów stan doskonałości, do którego dąży część wyznawców filozofii „prostego życia“. Wolę “dobre” albo “zrównoważone” życie. Niemniej, w ramach zainteresowania, może nawet fascynacji ideami samoograniczania się w czasach rozbuchanej konsumpcji, zwłaszcza odzieżowej, zaczęłam sama wprowadzać wiele zmian w dotychczasowych przyzwyczajeniach. Doprowadziło mnie to m.in. do odkrycia filozofii „francuskiego stylu“ ubierania się. Jednak zanim zaobserwowałam i u siebie kilka pozytywnych, mam nadzieję też trwałych, skutków ewolucji w myśleniu, wcześniej musiałam przejść  inny, dość koszmarny etap – neofitki. A więc: najpierw porządki, wywalenie połowy zawartości szafy, stopniowa wymiana i uzupełnianie reszty. Potem gorliwe przestawienie się na nowy tryb i skrupulatne pilnowanie, żeby przestrzegać wszystkich przykazań. Oraz nawracanie innych na nową religię.

W moim przypadku, o czym piszę z niejakim rozczuleniem, doprowadziło to do odrzucenia przez pewien czas większości kolorów poza czernią, granatem i bielą, i stworzenie sobie rodzaju osobistego mundurka, od którego nie mogłam wówczas znaleźć odstępstwa, bo wszystko, co bardziej jaskrawe albo wzorzyste wydawało mi się wulgarne i w złym guście (chyba już o tym gdzieś wcześniej wspominałam). A zakupy ograniczyłam do niezbędnego minimum, odkładając na rzeczy wedle moich kryteriów idealne, dość kosztowne, zaś sieciówki i inne takie, w których całkiem niedawno bywałam częstym gościem, omijałam z obrzydzeniem, szerokim łukiem. Z perspektywy czasu myślę, że musiałam być w tym okresie mocno spięta i zdeterminowana, jak robot realizujący wgrany mu plan. Nie pamiętam dokładnie momentu, w którym coś puściło i nastąpiło znormalnienie, może to była zwykła tęsknota za kolorem? Ale wiem, że zadziałała ta sama zasada, której nauczyłam się w jodze: bywa tak, że spinasz się i wysilasz, a dana asana nijak nie chce ci wyjść, choćbyś nie wiem jak się natężał. Wtedy mądry nauczyciel, jeśli trafiłeś na takiego, podchodzi i mówi: puść. Puszczasz to wszystko, odprężasz się i bywa, że nawet za chwilę, kiedy wykonujesz tę samą asanę w stanie rozluźnienia, udaje się. Proste?

 Teraz, patrząc z rozluźnionej perspektywy, mogę wymienić co najmniej pięć pozytywnych skutków zauroczenia minimalizmem, prostym życiem, francuskim stylem. Wcześniejszych zmagań z ideałem nie żałuję, nic nie uczy człowieka tak dobrze, jak metoda prób i błędów:)

tumblr_mg0bmpxKbO1qa9ddao1_500

 Pierwszy z nich to poznanie siebie, co może zabrzmieć dziwacznie, ale niestety, to, że ma się lat 20, 30 czy 40, czyli metrykalnie jest się człowiekiem dojrzałym, nie oznacza bynajmniej, że ma się świadomość własnych wad i zalet nawet w odniesieniu do czegoś, o czym, wydawałoby się wiemy wszystko, każdego dnia oglądając je w lustrze, czyli własnego ciała. Wystarczy rozejrzeć się po polskich (i nie tylko) ulicach. Samopoznanie – czyli określenie zalet i wad własnej sylwetki i nauczenie się, jak wyeksponować te pierwsze, a jak umiejętnie zamaskować drugie. Ile z nas odpowie bez zmrużenia okiem, jaki jest jej typ figury, w jakich kolorach, a tym bardziej odcieniach, jest jej do twarzy, a których powinna unikać? Z ręką na sercu? Być może najczęściej przywoływane w tym kontekście Francuzki w wieku 30 lat mają tyle szczęścia, że ich matki i babki przekazały im te zasady, podejrzewam, że u nas pod tym względem jest znacznie gorzej. Kobiety wychowane w szarościach PRL- u mogły mieć, owszem, fantazję i wrodzone poczucie smaku, ale nie mogły nic poradzić na niedobory w sklepach i brak odzieżowej tradycji w rodzinie. Wystarczy przejrzeć zawartość sklepów vintage w Stanach czy Zachodniej Europie, żeby  uświadomić sobie, o ile jesteśmy pod tym względem ubożsi – u nas większość rodzinnej spuścizny poszła niestety z dymem…. Znajomość siebie pozwala odróżnić rzeczy, które będą wyglądać dobrze na nas, od takich, które świetnie wyglądają na wieszaku, w internetowym sklepie albo na kimś, czyj styl się nam podoba, ale ta osoba ma zupełnie inny typ sylwetki niż my. Czasem z bólem serca trzeba, niestety, z czegoś zrezygnować. Choćby nie wiem jak podobały mi się legginsy, nigdy ich nie założę, bo wyglądam w nich koszmarnie. Sukienki retro muszę przełamywać czymś bardziej agresywnym, jak ramoneska, bo inaczej będę przypominać sierotkę Marysię z balu kostiumowego. Ktoś inny nie będzie miał podobnych ograniczeń. Mierząc rzecz za rzeczą w ramach selekcji i odchudzania szafy, a potem zastanawiając się nad każdym zakupem, łatwiej osiągnąć stan samopoznania. Wcześniej wydawało mi się, że we wszystkim, co mi się podoba, wyglądam dobrze (ha, ha).

e2f89d902071075d51b7ef414a24b1fb

Garance Dore, której przedstawiać nie trzeba – wie, jak wykorzystać swoje atuty, ale też bawi się modą

Druga mądrość nabyta jest taka, że od tej podstawy, czyli od ciała, wszystko się zaczyna, i na nic najdroższe nawet i najlepiej dopasowane odzienie, na nic tony odzienia, jeśli nie zadba się o prawidłową postawę, codzienną dawkę ruchu, i zapomni o takich wydawałoby się oczywistościach, jak dentysta, fryzjer, manikiurzystka, kosmetyki etc. Kolejność nieprzypadkowa:)

 Trzy – docenienie jakości i zwracanie na nią uwagi. Jeśli już raz zasmakuje się w rzeczach porządnie wykonanych, i zacznie odróżniać takie w masie chłamu, jaki zalewa teraz sklepy, nie ma obawy, że zacznie się znów wynosić z H&M czy C&A naręcza jednorazowych ciuchów. Nie omijam już tych sklepów z odrazą, zdarzyło mi się tam kilka razy zajrzeć, ale pododtykawszy i obejrzawszy z bliska kilka ubrań, za każdym razem dochodziłam do wniosku, że nie ma sensu w nie inwestować, a unoszący się w tych sklepach zapach plastiku i sztucznych tworzyw (swoją drogą – czy pojawił się ostatnio, odkąd jakość tam spadła, czy istniał już wcześniej, tylko ja go nie wyczuwałam?) dodatkowo mnie odstręcza. Takie podejście pozwala też na racjonalne zakupy, bo dobre rzemiosło jest po prostu trwałe i będzie nam służyć latami. To nie znaczy też, że trzeba od razu wydawać fortunę na marki dostępne na Net-A-Porter – są przeceny, okazje, warto zorientować się najpierw, jakie marki mają ofertę, która nam odpowiada, a potem śledzić ją w realu i internecie.  Nie wszystko, co z wyższej półki cenowej, jest od razu dobrej jakości. Nie ma też nic fajniejszego, niż świadomość, że jakieś rzeczy są ci wyjątkowo bliskie, są twoim znakiem rozpoznawczym, który będzie można nosić przez wiele lat, na dodatek nie spotykając w nich dziesięciu innych osób na ulicy.

tumblr_mjxa0iPdOK1ravnm7o1_500

Clemence Poesy – przykład twórczych interpretacji “stylu francuskiego”

Cztery – zrozumienie, ile warta jest tak zwana dobra baza, czyli rzeczy, na które nie można żałować pieniędzy, które można zestawiać ze sobą bez zgrzytu, z którymi każde, nawet najtańsze dodatki będą wyglądać dobrze, i dlatego są na wagę złota w dniach,  kiedy nie ma się lepszego pomysłu, co na siebie włożyć. Takie, jak wiemy, znaleźć jest najtrudniej (przykład białego podkoszulka), dlatego tym bardziej warto w nie inwestować. Dla każdego ta baza będzie składać się pewnie z innych elementów, w moim przypadku są to m.in. klasyczne trencze długości pod kolano, marynarskie bluzki z ołówkowym dekoltem, proste dżinsy, białe koszule, dżinsy albo ciemne spodnie typu rurki.

tumblr_mgn1lpXUkn1qa3sufo1_500

 Piąty – ostatni wniosek, i umiejętność, którą nabywa się zwykle najpóźniej – nauczenie się, że moda jest zabawą, i traktowanie jej w taki właśnie sposób, a nie serioznie i z namaszczeniem. Zdolność łączenia rzeczy drogich i dobrej jakości z tanimi, nowych z vintage, tworzenie niekonwencjonalnych zestawień, czasem wykorzystanie jakiegoś elementu garderoby w inny sposób niż się przyzwyczailiśmy, puszczanie oka do otoczenia. Czyli jakby powrót do punktu wyjścia, bo przed fascynacją minimalizmem przecież wydawało się mi, że właśnie tak robię, nieprawdaż? Tyle, że zupełnie instynktownie i po omacku, co skutkowało bolesnymi zderzeniami. Do wprawy chyba łatwiej dojść do tego po okresowej abstynencji, czy minimalistycznej ortodoksji. Czasem trzeba się trochę pospinać i ponadymać, żeby wreszcie puścić -  i znaleźć złoty środek. Moda ma sprawiać przyjemność! Dopiero wtedy można mówić o znalezieniu własnego stylu, czy będzie on należeć do nurtu francuskiego, czy jakkolwiek go zechcemy nazwać – a nie kopiowanie „żelaznych zestawów“ wymyślonych przez różnych guru w rodzaju Ines de Fressange, choć często mają sporo racji. Amen!

A niebawem o “stylistycznych” wzorcach. Zdjęcia Garance Dore i Clemence Poesy pojawiły się nieprzypadkowo:)


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, Ines de la Fressange, jakość, minimalistka, minimalizm, zakupy, świadoma konsumpcja

Oh la la!

$
0
0

Wreszcie! Na taką książkę czekałam.

Książkę, która w praktyczny sposób przybliży czytelnikom tajniki tego, co nazywa się francuskim stylem albo francuskim szykiem, będzie w 100 proc. aktualna oraz ilustrowana konkretnymi, nieogranymi jeszcze przykładami. Książkę, która zrekompensuje mi rozczarowanie książką Ines de Fressange, jeśli chodzi o proporcje zawartej w niej treści  – kupując “Paryski szyk” można było się spodziewać informacji o nim na wszystkich stronach, których jest ponad 200; zaś porady zajmują tylko pierwszych kilkanaście, reszta to reklama konkretnych sklepów i miejsc w Paryżu. Książkę, która będzie bardziej adekwatna w odniesieniu do współczesnej mody niż doskonałe skądinąd “French Chic” Susan Sommers czy “Cheap Chic” Caterne Milinaire i Carol Troy (bo co tu ukrywać, większość zawartych w nich zdjęć trąci myszką, a od lat 70. czy 80. realia trochę się zmieniły). I wreszcie – książkę, której nie napisała Amerykanka czy Angielka zafascynowana stylem Francuzek. Dlatego, że autorka amerykańska zawsze będzie odnosić wszystkie doświadczenia do tendencji tamtejszych konsumentów, co akurat z polskiego punktu widzenia jest średnio przydatne – co by nie mówić, mamy zupełnie inne podejście do życia niż Amerykanie -  i choćby sama nie wiedzieć jak opanowała te zasady, zawsze gdzieś od spodu przebiją się jej własne przyzwyczajenia, tymczasem modowego kodu, jak każdego obcego języka najlepiej uczyć się od przedstawiciela danej nacji, ot co.

61OuUMbAnYL._SL1040_

“Paris Street Style” napisały dwie Francuzki, Isabelle Thomas i Frederique Vesset. Pierwsza z nich, stylistka, prowadzi bloga  poradnikowego – “Mode personelle“, druga, fotografka, takiego, który bardziej przypomina obszerniejszą część książki Ines de Fressange – o wybranych produktach i markach, które przypadły jej do gustu (“Fredis Blog“). Oba, niestety, są tylko w języku francuskim. Ich wspólna książka ukazała się w ubiegłym roku właśnie we Francji. Znęcona tytułem, zamówiłam ją na Amazonie w ciemno, kiedy tylko zapowiedziano anglojęzyczną wersję, i muszę przyznać, że  jest to celny strzał.

Książka podzielona jest na czternaście rozdziałów, poświęconych m.in. znalezieniu własnego stylu, konieczności (lub nie) podążania za modą, modowym mitom (jak choćby ten że leopardzie cętki zawsze wyglądają wulgarnie, a baletki pasują do wszystkiego!), przyjaciołom, na których można zawsze liczyć (tak zwane podstawy garderoby), znaczeniu dodatków, temu, jak nosić masowo produkowane ubrania z klasą, sposobom doboru dżinsów, małej czarnej, “torbie życia”, pożyczaniu ubrań z męskiej szafy, modzie vintage, ubieraniu się stosownie do wieku. Całość ilustrują zdjęcia konkretnych Francuzek, mniej lub bardziej znanych (ale nie spodziewajcie się takich pewniaków jak Marion Cotillard czy Audrey Tautou), ubranych w zestawienia odpowiadające omawianym tematom.  Do tego mamy kilka wywiadów na temat tajników francuskiego stylu z projektantami, stylistami, fryzjerami, fotografami, właścicielami butików. Niewątpliwą zaletą książki jest świeżość przekazu także w warstwie tekstowej, co nie znaczy, że niektóre wskazówki nie są identyczne z tymi, jakie można znaleźć w innych poradnikach tego typu, bo w końcu styl francuski opiera się na pewnych niezmiennych regułach. W każdym razie nie jest to zbiór wyszukanych w Internecie mądrości dobranych metodą “wytnij i wklej”.

Ponieważ właśnie konkretu w pisaniu o “francuskim stylu” pragniemy najbardziej, i pytania go dotyczące pojawiały się kilkakrotnie w Waszych komentarzach, oto najważniejsze punkty w oparciu o książkę Thomas i Vesset. Dziś “prawdziwi przyjaciele”, czyli ubrania, na które każda z nas może liczyć niezależnie od okoliczności – są bowiem zdolne odmienić na lepsze w mgnieniu oka cały strój.

loose_white_pants

Zródło: Le Catch

Taką listę “niezbędników” ma każda autorka książek poświęconych francuskiemu czy też paryskiemu szykowi, i każda z nas też. Dlatego zamiast nabożnie się do niej stosować, warto zapytać siebie, czy rzeczywiście te rzeczy sprawdzają się w naszym przypadku. Różnie bowiem z tym bywa. Jednak dobór przedstawiony w książce jest wyjątkowo trafny -  z grubsza pokrywa się i z moim subiektywnym spisem. (Dżinsy i dżins jako taki, oraz mała czarna doczekały się osobnego omówienia poza tym zestawem). A więc po kolei:

1. Trencz

Ponoć w klasycznym trenczu każda kobieta wygląda dobrze, nawet jeśli pod spodem ma rozwleczoną piżamę i coś w tym jest. Trzeba tylko dobrać odpowiedni kolor i długość. Sama uzbierałam kolekcję kilku trenczy, na którą składa się też kupiony z drugiej ręki autentyczny Burberry – i jedyne zastrzeżenie, jakie do niego mam, to długość  – sięga do pół łydki, co przy wzroście 165 cm nie jest najkorzystniejszą proporcją, chyba że do butów na obcasach. Perłą w koronie i trenczem idealnym jest natomiast trencz z A.P.C., na który szarpnęłam się dwa lata temu podczas wyprzedaży (kosztował ok. 900 zł). Początkowo byłam niemile zaskoczona kolorem (bardziej oliwkowy niż piaskowy beż), ale okazało się, że ten odcień też wygląda bardzo dobrze. Wiosną i jesienią noszę go na okrągło i nie zamieniłabym go na żaden inny. Spełnia wszystkie cechy, na  jakie zwracają uwagę Thomas i Veysset przy wyborze tego elementu garderoby – wykonany jest z wysokogoatunkowego materiału (prawdziwa gabardyna, choć wełna też jest dobrym wyborem). Syntetyków i taniej bawełny należy unikać jak ognia. Materiał w tym przypadku ważniejszy jest niż marka! Warto też zwrócić nie mniejszą uwagę na podszewkę – materiał, jakość przeszycia – bo to ona nadaje całości kształt. Oraz detale – wykończenie epoletów, czy zapięcia wokół rękawów mają skórzane sprzączki, etc. Ostatnio zauważyłam, że całkiem niezłej jakości trencze w klasycznym piaskowym kolorze ma Gap – kosztowały nieco ponad 400 zł; pewnie niedługo trafią na wyprzedaż.

 apc_trench_coat_l2_ladyandbird

Trench A.P.C., źródło: Les Antimodernes

2. Kozaki i inne “buciory”.

Element męskiej garderoby – za takie przynajmniej uchodziły, dopóki Courreges nie wydobył ich stamtąd i nie zaadaptował także do kobiecej szafy. Nastolatki kupują buty motocyklowe chcąc zademonstrować swój bunt, kobiety w średnim wieku traktują je jak pikantną przyprawę do reszty stroju, który bez nich mógłby wydać się zbyt konserwatywny. Dla każdego (każdej) coś miłego. Osobiście polecam skórzane kozaki z Benettona – jedne czarne służą mi od trzech lat, drugie, z klasycznej brązowej skóry, od czterech. Ideałem są też masywne kozaki Frye – udało mi się kiedyś upolować takie na Etsy i też nie pozbyłabym się ich za żadną cenę. Natomiast buty motocyklowe, zwłaszcza krótsze niż do połowy łydki, jakoś mi nie pasują i źle się w nich czuję, co po raz kolejny udowadnia, że wszelkie listy obowiązkowe należy mierzyć własną miarą. Jeśli chcemy, żeby kozaki czy botki ze skóry, w jakie zainwestowałyśmy, przetrwały dłużej niż jeden sezon,  trzeba o nie dbać, zabezpieczając je specjalną pastą do skóry na bazie miodu (można ją kupić np w sklepach ze skórzanymi wyrobami z Cepelii), a w miesiącach, gdy jest zbyt ciepło, by je nosić, trzymać w pudełkach, najlepiej wypchane papierami, żeby nie straciły kształtu.

3. Sandały typu tropezienne.

Choćbym nie wiedzieć ile miała w szafie sandałów (teraz już znacznie mniej!) i innych butów na lato,  i tak zazwyczaj kończy się na nich: cienka, płaska podeszwa i kilka skórzanych pasków okręconych wokół kostki i dużego palca. Tak proste, że bardziej prosto już nie można, wygodne i pasujące praktycznie do wszystkiego. Autorki książki polecają zakup oryginalnych tropeziennes w sklepie Rondini (sprzedają przez Internet, ale trzeba podać dokładne wymiary i obrys stopy). Wychwala je również Garance Dore. Nie wiem, nie próbowałam jeszcze, na razie wystarczają mi te, które już mam: o dziwo, niezniszczalna para z H&M (tak, tak, wygrzebana kiedyś w Krakowie z dna półki, ma już 8 lat!) oraz z Zary (sprzed 2 lat). Takie niespodzianki też się zdarzają. Inne nabytki w podobnym stylu, m.in. ze sklepu Gortz17, choć obiecywały wiele przy pierwszej przymiarce, okazały się pomyłką i już trafiły do nowych właścicieli.

4. Białe lub czarne koszule.

Tu podstawowa zasada: koszula powinna być męska, albo na męską wyglądająca, czyli leżąca nonszalancko, trochę za duża. Cięte na kobiecą figurę, przylegające mocno do ciała, nie dają już takiego efektu. Najlepiej, żeby były ze 100-procentowej bawełny. Sama zaliczam się do klanu białych koszul, czarnej nie mam ani jednej. Jeśli chodzi o koszule z grubej, mięsistej bawełny polecam Muji, lżejsze, o różnych krojach – COS (ale uwaga, nie wszystkie modele trzymają jakość).

5. Kaszmirowe swetry w serek.

Podobno pasują każdej z nas, jak trencz. Też mi się kiedyś wydawało, że z tym kaszmirem to jakaś miejska legenda, dopóki sama nie spróbowałam – rzeczywiście trudno o przyjemniejszy dla ciała i lżejszy, a porządnie grzejący materiał w zimie. Kaszmir wygląda dobrze, jeśli obchodząc się z nim przestrzegamy kilku zasad: pierzemy go tylko ręcznie w zimnej wodzie i suszymy w rozłożonej pozycji na ręcznikach, a gdy zacznie “obierać” usuwamy nadmiar materiału specjalną golarką. Najlepsze są swetry Eric Bompard – niestety nie należą do tanich, ale to naprawdę kaszmir najlepszej jakości (od niedawna oferują wysyłkę do Polski; warto zaglądać na ich stronę w okresie wyprzedaży, wtedy podstawowe modele kosztują ok. 100 euro plus wysyłka), ale przyzwoite swetry z kaszmiru można znaleźć też w sklepach typu Van Graaf (np. duńskiej marki Marie Lund – za ok. 300-400 zł).

6. Chinosy.

Tak jak dżinsy, mogą być noszone na wiele sposobów – szerokie, wąskie, długie, z podwiniętymi nogawkami, z zakładkami na biodrach lub bez. Absolutnie niezbędne wiosną, latem i jesienią, o ile nie będziemy ich nosić z bluzami od dresu ani tenisówkami, bo wtedy wyglądają zbyt luzacko w złym tego słowa znaczeniu. Najlepiej zestawiać je z męskimi koszulami (dodając biżuterię), koszulami w kratkę, jedwabnymi bluzkami, sandałami na obcasie albo botkami (wydłużają nogi!) Moim skromnym zdaniem nie ma co szarpać się na jakieś markowe chinosy, całkiem niezłe i w dużym wyborze za ok. 200 zł co sezon oferuje Zara. Jeśli są wykonane ze 100 proc. bawełny, mogą spokojnie przetrwać parę sezonów, o czym zaręczam przetestowawszy.

7. Krótka skórzana kurtka

Może być czarna, to podstawa, ale dobrze wyglądają też beżowe, czerwone czy niebieskie, co się komu podoba. Ważne, żeby była z prawdziwej skóry, wszelkie imitacje wyglądają tanio i źle. Powinna wyglądać na trochę znoszoną. Kupujemy ją w najmniejszym możliwym rozmiarze, jaki nam pasuje, żeby przylegała do ciała, inaczej będziemy wyglądać jak żywcem przeniesione z lat 80. Ma być naszą prawdziwą “drugą skórą”. Klasyka to zestawianie jej z czymś bardzo kobiecym, na przykład letnią sukienką w kwiaty. Skórzane kurtki marek takich jak Acne czy Isabel Marant kosztują fortunę (choć jeśli kogoś stać, bardzo polecam!), całkiem przyzwoite modele w granicach 800-900 zł – wiem, też sporo, ale nie ma się co łudzić, że kurtka z prawdziwej skóry będzie dostępna za 300 zł można wyszperać we wspomnianej już (i zasadniczo nie kojarzonej z dobrą jakością, choć są od tego wyjątki) Zarze czy innej marce Inditexu – Massimo Dutti. Inna, znacznie tańsza i zapewniająca pożądaną patynę stroju już na wejściu opcja to vintage, jeśli ktoś ma dobrą rękę do poszukiwań i uda się mu trafić na idealnie pasujący  model.

Capture-d’ecran-2012-10-23-a-11.17.03

Zródło: Mode Personelle

8. Płaszcz typu “bosmanka” – dla mnie akurat żaden niezbędnik, ale może dla kogoś tak. Autorki zaznaczają, że wygląda elegancko tylko wtedy, jeśli jest z cienkiej, wysokogatunkowej wełny, tak jak jej męski oryginał.

I na koniec najważniejsza zasada, o której przypominają autorki “Paris Street Style” : jakiekolwiek elementy stroju uznałybyśmy za naszych “najlepszych przyjaciół”, pamiętajmy, że na nie właśnie – zgodnie z zasadami francuskiego szyku – nie należy żałować pieniędzy. One muszą być najlepszej jakości i perfekcyjnie dobrane, bo tworzą bazę, wokół której budujemy resztę stroju. Jeśli będą tandetne, cały wysiłek na nic. Poza tym to właśnie te elementy nosimy na okrągło, w różnych okolicznościach, muszą więc być na tyle wytrzymałe, żeby służyły nam jak najdłużej. Jeśli zaś mamy na czymś oszczędzać, to na elementach garderoby związanych z najnowszymi trendami, rozmaitymi sezonowymi dziwactwami, o ile oczywiście chcemy być z modą na bieżąco  – zakładając, że najprawdopodobniej będą nam potrzebne tylko przez jeden sezon właśnie. Ciąg dalszy nastąpi.


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, jakość, trend francuski

O kolorach

$
0
0

Analiza kolorystyczna – odnoszę wrażenie, że ta metoda, popularna w latach 90. (a przynajmniej ja pamiętam wzmianki o niej z kolorowych magazynów dla kobiet, które przeglądałam wówczas jako niedorosła) przeżywa ostatnio drugą młodość. I to za sprawą widocznego zainteresowania kwestiami minimalizmu, porządkowania własnej garderoby, stylu Francuzek. Niedoścignioną mistrzynią w pisaniu na ten temat jest Maria, autorka bloga „Ubieraj się klasycznie” , ani mi w głowie stawać z nią w szranki, dorzucę tylko własny kamyczek do tego ogródka.

Czy dzielenie typów urody na ciepłe lata, czyste wiosny, prawdziwe zimy etc. ma sens? Zdecydowanie tak, jeśli oderwiemy się od schematu myślenia o „analizie kolorystycznej” właśnie w kontekście ostatniej dekady ubiegłego wieku,  jako spotkaniu z panią stylistką, która przykłada nam do twarzy ścinki materiału w różnych kolorach. Jeśli chce się stworzyć własny styl i zbudować garderobę złożoną wyłącznie z ubrań, w których wyglądamy znakomicie i które uwielbiamy, odnalezienie „naszych” kolorów powinno być jednym z pierwszych kroków przy eliminacji nietrafionych nabytków. (Patrz: „Lekcje Madame Chic” i słynny dialog narratorki z rzeczoną Madame, która obrzuca pełnym dezaprobaty spojrzeniem jej zielony sweterek i rzuca: „Wyglądasz w niej jak zmyta”. – Czyli nie powinnam nosić zielonego? – pyta speszona Jennifer. – Ależ skąd! – odpowiada Madame i zaczyna wymieniać odcienie tej barwy, w których Amerykance będzie idealnie do twarzy.)

Tyle, że panią stylistkę z kompletem ścinków może zastąpić nam dziś z powodzeniem Internet – oprócz bloga Marii funkcjonuje w nim cała masa nie tylko polskojęzycznych stron poświęconych zagadnieniu kolorystycznej palety – oraz własna intuicja.

Gdy zaczęłam wgryzać się w temat typów i podtypów kolorystycznych, z początku obawiałam się zagubienia w tych niuansach, ale szybko doszłam do wniosku, że jestem czystą  zimą (clear winter). Wystarczyło przypomnieć sobie, w jakich kolorach zawsze czułam się wyraziście, dobrze, które wzmacniały moje naturalne ubarwienie – i za które zbierałam najwięcej komplementów od otoczenia. Nietrudno było też zdiagnozować jasny, porcelanowy kolor skóry, która dość trudno się opala, oczy w intensywnie niebieskim kolorze z odcinającymi się kontrastowo tęczówkami i włosy, które po urodzeniu miałam ciemnobrązowe, prawie czarne, potem mi trochę zjaśniały, a potem – też intuicyjnie – farbowałam je długo na atramentową czerń (teraz wróciłam do ciemnego brązu). Taka diagnoza mocno ułatwia życie. Nie dla mnie niestety jesienne rudości, beże, zgniłe zielenie i kości słoniowe. Ale już neonowa czerwona pomarańcz jak najbardziej – niby z pozoru nie pasuje do zestawu kontrastowych, wyrazistych barw, a jednak – sprawdziłam! –  to jedyny odcień pomarańczowego, w jakim dobrze czystym zimom.

Oto moja paleta kolorów (ta ostra pomarańcz to ostatni kwadracik na górze po prawej). Wszystko się zgadza!

clearwinter

Analiza kolorystyczna uświadamia też, że zachwycając się francuskim stylem i minimalizmem, warto zachować zdrowy rozsądek – szukać tego, co pasuje do mnie, a nie tego, co trzeba nosić, bo napisała tak Ines de Fressange czy jakaś inna autorka. Beże i szarości nie są dla każdego. Nie każdemu typowi urody pasuje granatowy. Natury nie da się oszukać, ale można jej pomóc.

A co Wy sądzicie o tej metodzie? Sprawdza się?


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, Ines de la Fressange, minimalistka, trend francuski

Francuski styl, interpretacje, część 2

$
0
0

Polskie kino święci triumfy, więc kontynuując temat, przyjrzyjmy się stylowi osoby, o której wspomniałam w poprzednim wpisie, a która jest również dowodem na to, że by świetnie wyglądać, nie trzeba mieć –nastu czy dwudziestu lat. Jej przykład może też nas nauczyć, jak dobrze zaadaptować zgrane – wydawałoby się – elementy podpinane zwykle pod kategorię „styl francuski”, tak, by stały się czyimś osobistym, charakterystycznym stylem.

Do Małgorzaty Szumowskiej mam słabość, nie tylko dlatego, że pochodzi z mojego miasta (więc mamy – co dla tego miasta typowe – iluś tam wspólnych znajomych). Lubię jej typ filmowej wrażliwości – „33 sceny z życia” były do tej pory najmocniejszym akcentem i czekam na premierę „Body/Ciało”, krążącego wokół podobnych zagadnień. Obserwując jej artystyczny rozwój, cenię też konsekwencję, pracę nad sobą, szczerość wypowiedzi, często idących pod prąd konwencjom, co widać wyraźnie w wywiadzie-rzece wydanym kilka lat temu przez Krytykę Polityczną. Podoba mi się, że nie ukrywa swojej metryki (choć  trudno uwierzyć, że przekroczyła czterdziestkę), otwarcie przyznaje, iż za najbardziej interesujące uważa kobiety właśnie w wieku 40-50 lat. Podczas kręcenia „Sponsoringu” mieszkała w Paryżu i – jak opowiadała we wspomnianym wywiadzie – przy tej okazji podglądała styl Francuzek, zauważając, że nie próbują odmładzać się na siłę, codzienna pielęgnacja jest dla nich ważniejsza niż tony makijażu, kilka doskonałej jakości rzeczy od ton przypadkowych ubrań w szafie oraz że naturalność nie musi mieć nic wspólnego z zaniedbaniem.

To wszystko ma związek ze stylem. Metodą podobnych eksperymentów, jak podczas prac nad kolejnymi filmami, udało się jej stworzyć  bardzo przemyślany, lecz prosty wizerunek, w którym wszystko do siebie pasuje. Jednocześnie patrząc na zdjęcia Szumowskiej ma się wrażenie, że dobór garderoby przychodzi jej niezwykle naturalnie, nie kombinuje godzinami, co by tu ze sobą zestawić. Właśnie ta lekkość, pozorna niedbałość uchodzi za główny wyznacznik tego, co nazywamy stylem francuskim. Ponoć albo się to ma, albo nie, ale jak widać, można też do tego dojrzeć. Podstawowym warunkiem jest właśnie samoświadomość i samoakceptacja.

Sama Szumowska przyznaje, że jej styl ewoluował – najpierw była młodzieńcza ekstrawagancja, potem wpływ kalifornijskiego luzu w wydaniu Małgorzaty Beli, odtwórczyni głównej roli w jednym z pierwszych filmów reżyserki „Ono”, z którą się zaprzyjaźniły na tyle, że nawet ostrzygły się identycznie u tego samego fryzjera. Jedno i drugie w końcu się jej znudziło, choć bez tamtych etapów nie doszłaby zapewne do miejsca, w którym jest teraz.

Obecny wizerunek Szumowskiej, tak samo jak w przypadku Lidii Popiel, jest zgrany również z charakterem i stylem bycia reżyserki. Nietrudno zauważyć, że jest osobą szczerą, konkretną, nie przebierającą w słowach, dynamiczną i bardzo naturalną. To kobieta, która wie, czego chce i po to sięga. Ale żaden z niej typ zimnej bizneswoman. Mimo delikatnej urody nie jest też typem romantycznego elfa, równie trudno wyobrazić ją sobie jako damulkę biegającą na co dzień w eleganckich sukienkach czy kostiumikach. Natomiast szpilki do dżinsów i granatowej marynarki, na zasadzie przełamania, już jak najbardziej. Szumowska wygląda kobieco, ale ma wciąż w sobie coś z dziewczyny. Łobuzerskiej dziewczyny.

magorzata-szumowska-na-38-festiwalu-polskich-filmw-fabularnych-w-gdyni-NEWS_MAIN-65777

63rd Annual Berlinale International Film Festival - "In the Name of" Photocall

Podstawą codziennego uniformu reżyserki są dżinsy – czasem są to rurki, trafiają się dzwony, albo luźne, poszarpane, zgodnie z najnowszym trendem. Do tego podkoszulek z mięsistej bawełny, bluzka bez rękawów z materiału wyglądającego na jedwab albo bawełniana koszula. Na wierzch marynarka lub kardigan. Do dżinsów botki, zwykle na obcasie, albo szpilki. Opcjonalnie – zamiast  dżinsów skórzane wąskie spodnie, cygaretki albo luźne, opadające na buty spodnie z materiału. Kaszmirowe albo wełniane swetry lub kardigany-swetrzyska. Koszule proste w kroju, a la męskie. Baletki. Kapelusze. Nie ma tu fajerwerków.  Kolory bazowe: granat, szary, biel, czerń, beż. Niekiedy trafia się czerwień albo fuksja, na zasadzie jednego, mocnego akcentu (dobrym przykładem jest marynarka w intensywnym, pomarańczowym kolorze, na premierze „W imię…” w towarzystwie jasnoniebieskich dżinsów, czarnej bluzki i czarnej kopertówki albo intensywnie błękitna sukienka skontrastowana ze swetrem musztardowej barwy).

7006a7b5ebb0a2993d0f045ae9f4627adb82b317

119483

Reżyserka ewidentnie ma też słabość do różnych wariacji na temat marynarskich pasków, choć najczęściej jest to klasyczne biało-granatowe połączenie. Często gra fakturą, gdy cały strój jest monochromatyczny. Czasem mamy zabawę w prześwitywanie, jak czarny biustonosz założony do białej bluzki na premierze „Body/Ciało”. Skórzaną kurtkę ramoneskę albo spodnie, czyli rockowy luz a la Jim Morrison. Z pozoru są to więc zgrane patenty, jak z podręcznika francuskiego stylu, nie ma tu patentów, o których nie czytałybyśmy, a jednak wyglądają indywidualnie i ożywczo. Widać też, że Szumowska wykorzystuje te same elementy co Lidia Popiel, a jednak w jej interpretacji nabierają odmiennego wyrazu.

magorzata-szumowska-na-premierze-filmu-w-imi-MAIN_NO_LOGO-64787

szumowska-pt

nara_170311

Co jeszcze? Świadomy nieład na głowie. Zero makijażu, jeśli się pojawia, to albo mocne oczy, albo usta w kolorze intensywnej czerwieni. Niewiele biżuteryjnych dodatków – raczej wypatrzymy kilka skórzanych bransoletek na ręce niż naszyjnik z pereł.

cf886bc9aeaa3d6d1daa85e23b3cd4ab

Taki styl,  z założenia sprzyjający szczupłym i wysokim,  prezentuje się na Szumowskiej idealnie. Każdej matce dwójki dzieci można życzyć takiej zgrabnej, wysportowanej sylwetki. Ale to nie tylko geny (sama Szumowska przyznaje, że w dzieciństwie była typem obżartucha i jako nastolatka wyglądała zgoła inaczej), tylko systematycznej pracy nad ciałem. Z wywiadów można dowiedzieć się, że reżyserka praktykuje jogę i biega. Ma świadomość zgrabnych nóg, więc je eksponuje, ale najczęściej przy oficjalnych okazjach, jak uroczystość wręczenia filmowych nagród. Nawet jeśli przy okazji łamie ustalone konwencje nie odsłaniania jednocześnie nóg i dekoltu, dzięki jej nonszalancji efekt nie jest wulgarny.

scena z: Ma³gorzata Szumowska SK: , , , , , , , , , , fot. Engelbrecht/AKPA

Dodatkowym czynnikiem nadającym stylowi indywidualność jest miksowanie – reżyserka  jest stałym gościem lumpeksów, ale obok wyszperanych tam zdobyczy wprawne oko rozpozna zamszowe botki od Isabel Marant albo charakterystyczny żakiet z jednej starszych kolekcji.

A Waszym zdaniem taka interpretacja jest przekonująca? Można się zainspirować?


Tagged: francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, jakość, małgorzata szumowska, małgorzata szumowska styl, mniej znaczy więcej, szumowska moda, szumowska styl ubierania, trend francuski

Z dużej chmury mały deszcz

$
0
0

Bardzo lubię Garance Dore i jej bloga. I jej rysunki. I zdjęcia. I filmy „Pardon My French”. I jej profil na Instagramie. I jej styl, ewoluujący z roku na rok w coraz bardziej ciekawym kierunku.

Warto to zaznaczyć na samym początku, bo teraz nastąpi ostrzeżenie przed wyrzuceniem lekką ręką w błoto ponad 50 zł. Ostrzeżenie, które i tak niewiele zmieni, bo „Love, Style, Life”, świeżo po światowej premierze, pewnie już  triumfuje także na listach bestsellerów w Polsce. Do czego – przyznaję ze smutkiem – sama dołożyłam cegiełkę, wydając wspomnianą kwotę na to, co zapowiadane było co najmniej od roku jako Książka, zamiast przejrzeć w księgarni i tam zostawić.

Dałam się nabrać, co jest zarówno smutne, jak i groteskowe, bo przecież doskonale wiem, jak działa promocyjna machina. Odwołania do Książki we wpisach na blogu. Meldunki o opuszczeniu przez Książkę drukarni, ekscytacja, kiedy Książka trafiła na księgarniane półki, zdjęcia na Snapchacie pokazujące moment odbioru pierwszych egzemplarzy Książki, pakiety z zestawem kosmetyków towarzyszące Książce, zapowiedzi spotkań autorskich….

Oszustwo doskonałe – nie pierwszy raz przecież. Wystarczy wspomnieć podręcznik stylu Ines de Fressange. Wydany pięknie, zawierający kilkanaście stron dość oczywistych porad plus całą masę reklamowych treści poświęconych wybranym sklepom, kawiarniom i barom.  

Czego więc spodziewałam się po blogerce – było nie było modowej – mógłby ktoś zapytać, przecież to nie było oczekiwanie na powieść  Myśliwskiego. Wiadomo. Nie spodziewałam się też po Garance głębokich, filozoficznych przemyśleń. Oczekiwałam jednak spójnej treści, w najgorszym razie zgrabnie napisanego pamiętnika traktującego o tym, jak nikomu nie znana dziewczyna z Korsyki przeistoczyła się w najbardziej bodaj znaną blogerkę i fotografkę zajmującą się modą. Podsumowania dotychczasowych doświadczeń życiowych czującej się wciąż młodo czterdziestolatki, z Francją i Nowym Jorkiem w tle. W ostateczności czegoś w rodzaju „Always Pack a Party Dress” Amandy Brooks, pełnego anegdot z modowego światka. Wydawało mi się, że Garance ma lekkie pióro, dystans do siebie i poczucie humoru, więc sprosta zadaniu.

Co dostałam? Nierówną składankę wpisów już publikowanych na blogu (dla kogoś może być to wartość, ja akurat mam negatywne skrzywienie na punkcie sprzedawania dwa razy tych samych treści jako nowość, co tyczy się też wszelkich książkowych składanek reportaży prasowych), paru banalnych porad, które można znaleźć w dziesiątkach „podręczników stylu”, kilku wspomnień z życia, podzielonych na sekcje zgodnie z tytułem, kilku rozmów z osobami, których styl Garance ceni, ujętymi w formie pięciu pytań i równie lakonicznych odpowiedzi, jak z podręcznika dla wtórnych analfabetów, których może zmęczyć lektura dłuższa niż kilka ilustrowanych zdań na stronie; oraz opartego na własnych doświadczeniach mini-poradnika miłosnego rodem z „Cosmopolitana”, w którym autorka streszcza w telegraficznym skrócie swój związek ze Scottem Schumanem, a także aktualnym partnerem i jeszcze kilkoma z przeszłości (bez pikantnych szczegółów, gdyby ktoś miał na nie nadzieję). Wszystko w atrakcyjnej oprawie graficznej. I gęstej otoczce reklamowej przysłaniającej rzeczywistą wartość książki. Jak supermarketowe perfumy sygnowane nazwiskiem którejś z aktualnych gwiazdek, których banalny zapach ulatnia się po kilkunastu minutach.

Jedyne, co się broni w tej publikacji, to opowieść o wyborach życiowych Garance dotyczących kariery, ujęta w formie jednego rozdziału – szczere opisy niełatwych decyzji, z przesłaniem, że nie warto słuchać innych, którzy wiedzą, co jest dla nas dobre, ale pójść za wewnętrznym głosem, podpowiadającym rozwiązania niekoniecznie opłacalne – i na przykład rzucić nudne studia wiodące do dobrze płatnego zawodu, by zostać rysowniczką. Tu jest ta mądrość czterdziestolatki, na którą liczyłam.

Nie pierwszy to też raz, kiedy przekonuję się, że lekkie treści, czytane w anglojęzycznym oryginale na blogu, w druku wypadają blado, ulatuje z nich nawet charakterystyczny dla Dore humor. W jakimś stopniu to pewnie kwestia tłumaczenia.

Realna lekcja, jaka płynie z tego doświadczenia, jest taka: nawet jeśli doskonale się wie, że istnieją Książki, książki i produkty książkopodobne, niezależnie od usiłowań wydawców próbujących nam wmówić równość tych wszystkich kategorii, bardzo łatwo dać się wkręcić, choćby z czystej sympatii do autorki. Potem czuje się niesmak. Do siebie. Lepiej było za te same pieniądze kupić dwie książki prawdziwe, zamiast zawyżać statystyki na listach bestsellerów czemuś, co nie ma z nimi wiele wspólnego i tym samym pośrednio przyczyniać się do regresu czytelnictwa. Dalej będę zaglądać na bloga Garance, popatrywać na jej zdjęcia i stylizacje, oglądać filmy. Ale to, co sprawdza się jako ulotna, internetowa forma, niech lepiej nią pozostanie. Drugi raz nie dam się skusić.


Tagged: blog, francuski styl, French Style, garance dore, książka, love style life, Paris Street Style, recenzja, trend francuski

Szafa od zera

$
0
0

A gdyby tak nagle cała dotychczasowa zawartość mojej szafy zniknęła w tajemniczych okolicznościach i byłabym zmuszona skompletować garderobę od zera? Z konieczności, także finansowej, trzeba byłoby ograniczyć się do najpotrzebniejszych kilku elementów, możliwych do zestawiania ze sobą w różnych kombinacjach i przede wszystkim odpowiadającym wymogom aury w najbliższych miesiącach – czyli najpierw skompletować podstawową garderobę zimową, jako że dziś drugi dzień astronomicznej zimy.

Przyjrzałam się najczęściej wykorzystywanym i najbardziej potrzebnym w tych warunkach elementom i oto, co bym wybrała:

– Płaszcz zimowy. W polskich realiach klimatycznych (jakkolwiek klimat ponoć się ociepla) nie warto oszczędzać na tym elemencie garderoby. W końcu nosimy go przez kilka miesięcy, powinien więc zapewniać nam maksymalny komfort (rzekłabym wręcz, że o tej porze roku jest wręcz niezbędny do przeżycia; chyba że zamierzamy nie ruszać się z domu). Jako odzienie wierzchnie też najbardziej rzuca się w oczy, wpływając na pierwsze wrażenie o właścicielce.  Każdy ma inne preferencje odnośnie fasonu, więc trudno cokolwiek sugerować. W moim przypadku idealny płaszcz zimowy ma szlafrokowy krój, jest długi do połowy łydki, przewiązywany paskiem i zapinany na guziki lub zatrzaski (niby to szczegół, ale dla mnie świadczy o dbałości o jakość, poza tym w zapinanym zawsze jest cieplej). Skład, który wpłynąłby na decyzję o zakupie po przestudiowaniu metki, to minimum 80 procent wełny, pozostałe 20 procent może przypadać na poliamid. Sytuacja idealna to 100 proc. wełny (czasem można znaleźć takie płaszcze w COS i &Other Stories) albo wełna z dodatkiem kaszmiru, ale to dziś rzadkość i wysoka półka cenowa (np. Deni Cler – piszę na podstawie opinii innych, sama nie mam żadnej rzeczy tej marki), dla wielu nieosiągalna. Warto też zwrócić uwagę na materiał, z jakiego wykonana jest podszewka (płaszcze zimowe bez podszewki odpadają w tej konkurencji na starcie, przykro mi, Zaro). Wiskoza lub bawełna są jak najbardziej w porządku, w przeciwieństwie do poliestru, który lubi się elektryzować i nieładnie układać  (gdy zewnętrzna część płaszcza wykonana jest ze 100-proc. wełny, a poszewka z poliestru od razu patrzę na producenta podejrzliwie – chciał oszczędzić na tym, czego nie widać?) Kolor: ze względów praktycznych wybrałabym granat, który jest też bardzo elegancki, ale ze względu na zimową szarzyznę polskich ulic najlepiej byłoby mieć w garderobie dwa płaszcze, ten drugi jasnobeżowy albo w kolorze wielbłądzim (świadomie nie używam rozpowszechnionego określenia: kamelowy), by trochę rozjaśnić sobie życie w tych trudnych miesiącach. Niestety, poza ofertą z drugiej ręki praktycznie nie można już spotkać w sklepach ocieplanych, watowanych płaszczy; ich rolę najprawdopodobniej przejęły puchówki – przynajmniej mnie się nie udało takowego nigdy dojrzeć, może ktoś z Was ma inne doświadczenia? Puchówka jest oczywiście idealnym rozwiązaniem na wysokie mrozy, ale płaszcz wydaje się bardziej uniwersalny i przede wszystkim elegancki. Nawet przy minus 20 od biedy można ubrać się pod spód na cebulkę i jakoś przetrwać.

Niestety, chcąc kupić płaszcz dobrej jakości, trzeba się na to przygotować – to wydatek rzędu 800-1200 zł. Nieźle uszyte płaszcze z dobrych gatunkowo tkanin mają &Other Stories, Filippa K, COS, Marc O`Polo, czyli sprawdzona i opisywana już tutaj brygada. Polecam też polską markę Elementy, szyjącą w kraju, stosującą zasady kapitału społecznego (bardziej dla płaszczy przejściowych, nie na super mroźną zimę). Przy mniejszym budżecie dobrą i ekologiczną opcją jest przeszukanie sklepów z odzieżą używaną, także tych internetowych, lub portali w rodzaju Etsy, gdzie można trafić na naprawdę porządnie uszyte, ciepłe płaszcze, w dodatku za połowę ceny nowych.

– Buty. Drugi element garderoby, na którym zdecydowanie nie warto oszczędzać. Dobre buty dodają garderobie sznytu, nawet jeśli jej reszta to zestaw skompletowany podczas łowów w sieciówkach i sklepach z odzieżą używaną. Skórzane (niestety nie jest to opcja dla wszystkich; zdaję sobie sprawę, że w przypadku wegetarianki może zakrawać to na hipokryzję lub niekonsekwencję, ale nie założyłabym buta ze sztucznych tworzyw – ze względu na komfort i higienę). Jeśli o porządnie wykonane buty się dba, regularnie oddając je do szewca, a po sezonie czyszcząc, pastując i wypychając gazetami, by nie straciły formy, mają szansę służyć nam nawet i dekadę. Szyta, nie klejona i drewniana podeszwa to oczko wyżej na skali jakości.  Zwracam też uwagę, gdzie zostały wykonane – najlepiej w Polsce, ale  Portugalia, Włochy, Francja sugerują wyższą klasę niż Chiny. Mój ulubiony typ butów to botki do kostki albo sztyblety, które można nosić również wiosną i jesienią; ale na okres śnieżny i mroźny dobrze jest też mieć jedną parę kozaków. Odnośnie obuwia polecam te same sklepy co poprzednio, niezłej jakości sztyblety ma też w ofercie polska firma 7Mil. Moje botki z A.P.C., kupione pięć lat temu na wyprzedaży, po jednej na razie wizycie u szewca (wymiana fleków), trzymają się świetnie.

Ceny: botki ok. 500-600 zł, kozaki – 800-1000 zł, sztyblety 300-500 zł

– Akcesoria: rękawiczki, czapka, szal.

Akrylowi, królującemu w sieciówkach, mówimy zdecydowane nie. Elektryzuje, gryzie, nie grzeje. Szalik ze 100 proc. wełny albo wełny z domieszką kaszmiru to wydatek rzędu 200-300 zł, więc w tym przypadku też warto czekać na wyprzedaże. Bywają oczywiście wyjątki – mam czapkę kupioną dwa lata temu w H&M za bodaj 50 zł z jakiejś dziwnej mieszanki: 63 proc. – akryl, 25 proc. – wełna, reszta – poliester (!!!) i nie dość, że nie elektryzuje, to jeszcze całkiem skutecznie grzeje.

– Spodnie typu cygaretki z wełny. Pod spód zakładamy podkolanówki i już jest cieplej. Takie spodnie można wykorzystywać zarówno na oficjalne okazje (np. w zestawieniu z marynarką), jak i na co dzień, fason mają wyszczuplający, sprawiają eleganckie wrażenie. Kolory – co komu pasuje, ja pewnie zdecydowałabym się na najbardziej uniwersalny granat albo szarość, fajne i ożywiające resztę garderoby kolory to też bordo albo ciemna zieleń.

fullsizerender

Na zdjęciu podawane jako przykłady: płaszcz Filippa K (2 lata), botki A.P.C. (4 lata), skórzana kurtka Massimo Dutti (2 lata), sweter A.P.C. (4 lata), dżinsy COS (3 lata), szal &Other Stories (2 miesiące)

– Dżinsy. Jeśli są wykonane z grubego dżinsu, to grzeją nie gorzej niż wełna, poza tym od razu zyskujemy całoroczny element garderoby. Fason to już kwestia bardzo indywidualna – ja wolę takie z wyższym stanem, albo typu „slim fit”, albo o prostym kroju – te pierwsze mam z COS, te drugie z Marc O`Polo. Dżinsy z tzw. surowego dżinsu też są idealnym wyborem na zimę, bo w sezonie wiosenno-letnim zmieniają się, niestety, w grzejącą zbroję, o czym przekonałam się na przykładzie moich z A.P.C. Kolory – czarny, ciemnogranatowy, klasyczny błękit, szary.

– Długi wełniany sweter. Najlepiej zapinany. Taki, pod który można ubierać koszule i bawełniane podkoszulki z długim rękawem używane też w porze letnio-wiosenno-jesiennej i nie przegrzewać się we wnętrzach (niestety w Polsce istnieje tendencja do nastawiania temperatury na maksimum, nie tylko w wagonach PKP). Tradycyjnie już polecam wyprzedaże w COS i Marc O`Polo – wełniane swetrzyska są tam naprawdę dobrej jakości, ze stuprocentowej wełny.

– Kurtka skórzana albo wełniana marynarka. Na bardziej oficjalne okazje. W przypadku marynarki może to być komplet ze spodniami, którego każdy element można zestawiać z innymi składnikami garderoby. Kurtka dodaje reszcie stroju elementu luzu, a skóra dodatkowo grzeje (będąc całoroczną rowerzystką wiem, że w naprawdę zimne dni nic nie sprawdza się tak dobrze jak zestaw: sweter/skórzana kurtka/płaszcz). Mityczna skórzana kurtka to oczywiście ramoneska, ale nie każdemu pasuje ten fason, poszerzający ramiona i górną część tułowia. Własną kurtkę życia upolowałam parę lat temu na wyprzedaży w Massimo Dutti (zasadniczo nie polecam tego sklepu; mam wrażenie, że jakość często nie ustępuje Zarze z tej samej grupy kapitałowej, natomiast ceny są dwu- albo i trzykrotnie wyższe, bo marka pozuje na luksusową; swoje doświadczenia z nabytym tam rzekomo skórzanym paskiem opisywałam jakiś czas temu tutaj na blogu, jednak zdarzają się wyjątki – kurtki ze skóry i marynarki, niekiedy też buty).

Marynarka: 400-500 zł, kurtka skórzana 800-1000 zł.

fullsizerender-1

Wspominane w tekście: płaszcz Elementy (1 tydzień), sukienka COS (1 rok), koszula Marc O`Polo (3 lata), sweter COS (1 rok), botki Balagan (1 tydzień).

– Sukienka z wełny. Najbardziej kobiecy element tego zestawu, wbrew pozorom też bardzo uniwersalny – wystarczy pokombinować z dodatkami (ozdobny kołnierzyk, naszyjnik, pasek, rajstopy) i można sprawiać wrażenie, że codziennie ma się na sobie inną sukienkę 🙂  300-400 zł.

– Kaszmirowy sweter z dekoltem typu V albo okrągłym. Opowieści o tym elemencie tzw. bazowej francuskiej garderoby nie są mitem. Klasyczne swetry we wszystkich kolorach świata szyje francuska firma Eric Bompard,którą już kiedyś tu polecałam, ceniona nie tylko na swoim rodzimym rynku; wysyłają do Polski i mają całkiem ciekawe przeceny, warto zapisać się na newsletter, odkładać pieniądze i czekać na sygnał, bo to kaszmir naprawdę wysokogatunkowy (przyznaję, że mam niejakie wątpliwości odnośnie atrakcyjnych cenowo kaszmirowych swetrów w sieciówkach typu Uniqlo).

– Koszula. Niekoniecznie biała. Jako elegancki podkład pod sweter. I też mamy od razu zalążek garderoby wiosenno-letniej. 200-300 zł.

P.S. 1. Żadna z marek wymienionych w tym wpisie nie dołożyła grosza do jego powstania, wręcz przeciwnie, to autorka zapłaciła za zakup niektórych z wytwarzanych przez nie rzeczy 😉

I jeszcze P.S. 2. odnośnie poprzedniego wpisu. Pisząc o braku spójności, świadomie nie wskazywałam konkretnych przykładów, tylko ogólne kierunki, które mnie zaskakują i jakoś zgrzytają – nie biorę więc odpowiedzialności za rozmaite czytelnicze skojarzenia, nie było też moją intencją piętnowanie konkretnych blogerów. Nie wymieniałam żadnych nazw, bo nikomu nie zamierzam narzucać swojej wizji świata ani dzielić autorów blogów orbitujących wokół tematyki minimalizmu na minimalistów prawdziwych bądź udawanych. Cenię nade wszystko uczciwość przekazu, ale choć wielu z nich czasem nie spełnia tego wymogu, nadal ich czytuję, bo mają coś ciekawego do przekazania. Nie muszę przecież zgadzać się z każdym cudzym słowem – a wręcz przeciwnie, uważam, że zasada krytycznego myślenia to podstawa przy czytaniu i korzystaniu ze wszelakich mediów. Sama mam ten komfort, że – przynajmniej na razie, bo jak wiadomo „nigdy nie mów nigdy” – prowadzę tego bloga dla przyjemności, więc mogę pisać, co chcę, a nie czego się ode mnie oczekuje; zarabiam gdzie indziej. Dlatego też świadomie piszę go jako minimalplan, a nie pod nazwiskiem. Nigdy też nie definiowałam się jako minimalistka – przyglądam się minimalizmowi z sympatią, ale trochę z boku. Taką już mam konstrukcję, że wolę pozostawać człowiekiem niezrzeszonym, również w odniesieniu do kilku innych sfer. Bliska mi jest również filozofia esencjalizmu czy też prostego życia, w miarę możliwości staram się stosować ją na co dzień, ale  rozumiem ją pod kątem bardziej filozoficznym niż sprowadzającym się do deklaracji, ileż to sztuk odzieży wypełnia czyjąś szafę.

Wszystkiego dobrego przedświątecznie!


Tagged: esencjalizm, francuski styl, French Style, garderoba minimalistki, garderoba zimowa, jakość, minimalizm, mniej znaczy więcej, trend francuski, zakupy, świadoma konsumpcja